Suplementacja podczas karmienia – eksperyment na… mnie samej

Jak wiesz, mama karmiąca może jeść wszystko. Można w pewnym stopniu uznać, że wpływ diety (lub suplementacja podczas karmienia) mamy na bieżący skład mleka nie ma wielkiego znaczenia. 

Stąd też można wysnuć stwierdzenie, że każda mama odżywia się dla siebie.

Jednak nawet najlepiej skomponowana dieta może nie sprostać wymaganiom organizmu kobiety wytwarzającej pokarm. Aby zabezpieczyć się przed niedoborami i ich przykrymi skutkami zalecana jest suplementacja niektórych składników odżywczych – i o tym powiem więcej w tym wpisie.

Po co są suplementy? 

Nie będę ściemniała, że dzisiejsze warzywa i owoce nie mają witamin i trzeba przyjmować dodatkowo wszystkie witaminy i minerały – bo to nie jest prawda.

Nie będę pisała też, że trzeba suplementować ogromne dawki przekraczające kilkukrotnie dzienne zapotrzebowanie – bo to również mija się z prawdą.

Ale mimo tego – zachęcam każdą mamę karmiącą do uzupełniania diety w te najważniejsze substancje, na które są rekomendacje oparte na wielu badaniach stworzone dla naszego zdrowia.

Piszę to, bo w swojej praktyce spotykam się z dwoma skrajnymi podejściami. Moje pacjentki mają albo podejście „biorę wszystko, jak leci” albo „nie biorę nic” – i uważam, że oba te podejścia są błędne. Ale dlaczego?

Nadmiar czy niedobór… suplementów?

O ile to pierwsze może być szkodliwe bardziej dla Twojego portfela, o tyle to drugie może, szczególnie przy perspektywie dłuższego karmienia, mocno wpłynąć na Twoje zdrowie, samopoczucie i energię życiową.

Suplementacja podczas karmienia w praktyce

Piszę to nie tylko jako dietetyk, którego celem jest ustrzec Cię przed niedoborami, ale też jako osoba, która zrobiła taki mały eksperyment na sobie. Wiem, wiem – może to głupie! Ale chciałam to sprawdzić. 

Jak to się zaczęło?

Po roku karmienia i sumiennej suplementacji oraz regularnych badań, które wychodziły w normach, postanowiłam zobaczyć na samej sobie jak się będę czuła bez suplementów – stosując zdrową zbilansowaną dietę i regularny trening, oczywiście przy dalszym karmieniu młodego. 

Pierwsze 2 miesiące – rewelacja! Bez zmian, ogólne samopoczucie dobre. Jedyne, co zauważyłam, to brak chęci na trening (co wcześniej się raczej nie zdarzało) – ale zrzucałam to na rozpoczynającą się jesień i niewyspanie.

Im dalej…

Kolejny miesiąc pogłębiał ten problem, a dodatkowo zauważyłam powolny spadek masy ciała – ale, jak to ja, zaczęłam to tłumaczyć utratą masy mięśniowej związaną z brakiem treningu i dalej się tym jakoś specjalnie nie przejmowałam. Ba! Nawet się z tego cieszyłam. 😉 

Kolejne miesiące przyniosły pogorszenie nastroju, dalszy spadek masy ciała, brak siły i motywacji do treningu, no i nie pomagały nieprzespane noce, które pogłębiały problem. 

Jedynym, z czego się cieszyłam, było to, że mogłam dużo jeść – co kocham nad życie. 😉 Ale zaznaczam, że nie był to czas, kiedy rzucałam się na fast foody i słodycze, bo ja po prostu tego nie lubię – jadłam dużo, ale zdrowo. Wciąż nie tyłam, a wręcz przeciwnie – chudłam.

Wiecie, taki myk psychologiczny… zawsze zazdrościłam tym, które tak mają, bo przed ciążą, i w czasie jej trwania, musiałam się mocno pilnować, żeby nie przytyć. 

…No i poszło z górki. 

Przyszedł grudzień. Wróciliśmy z naszej miesięcznej podróży do Indonezji i się zaczęło… Spadek odporności, infekcja za infekcją, spadek masy ciała – co zaczęło irytować bo, każdy kto mnie znał i spotykał zwracał mi uwagę, że jestem za chuda i źle to wygląda. Treningi już dawno sobie odpuściłam, a moja cera, jak nigdy, zaczęła być mocno problematyczna.

Mówiąc w skrócie – czułam się ze sobą fatalnie.

W styczniu zapisałam się do lekarza, który zlecił mi badania kontrolne, a te… wyjaśniły wszystko. 

Anemia z niedoboru żelaza i witamin B12. Niski poziom ferrytyny. Podwyższone TSH (czyli początki niedoczynności). Krytyczny (!) poziom witaminy D (mimo miesięcznego pobytu w Indonezji na przełomie listopada i grudnia).

Naprawianie szkód

Jeszcze tego samego dnia, po odebraniu wyników, przyjęłam pierwszą dawkę suplementów, które stosowałam wcześniej. Zmieniłam tryb życia na bardziej oszczędny, trochę wyluzowałam i oddawałam młodego na jedną noc w tygodniu do babci, żeby się wyspać. 

I dziś – pisałam to pod koniec marca – czuję się świetnie.

Odżyłam, wróciła moja chęć do treningów (z czego bardzo się cieszę), moja cera wreszcie wróciła do zdrowia i z początkiem wiosny jestem innym człowiekiem… Mimo, że wciąż nie dosypiam i karmię piersią.

I już wiem, że nigdy więcej nie zdecyduję się na taki eksperyment – bo kosztowało mnie to dużo. 

Nie mówię tu tylko w kontekście zdrowia… ale i również pieniędzy – bo wizyty u lekarzy (dermatologa), badania (niektóre nie były refundowane), oraz maści (stosowałam na cerę) kosztowały mnie więcej, niż roczna suplementacja, która mogłaby mnie przed tym ustrzec. 

Podsumowanie – czyli suplementacja podczas karmienia jest NIEZBĘDNA!

Mimo, że nie jestem grupą reprezentatywną – niech to zabrzmi jako taka przestroga dla Ciebie, droga mamo! Mimo wszystko warto słuchać rekomendacji, bo stworzyli je ludzie znacznie mądrzejsi od nas, i jak już wcześniej napisałam – zrobili to dla naszego dobra.

Więcej o zdrowym i bezpiecznym karmieniu piersią już niedługo przeczytasz W MOJEJ NOWEJ KSIĄŻCE, nad którą pracuję – koniecznie śledź mojego instagrama @mamypomyslna oraz facebooka @mamypomyslna, by być na bieżąco!